09 lutego 2008

5. dzień w Stanach a wokół same niespodzianki

Wydaje się, że gdzie człowiek nie spojrzy, to jakaś niespodzianka. Można na serce zejść. Nie pisałem o tym wcześniej, a pierwsza niespodzianka w hotelu była niezwykle interesująca. Podczas check-in okazało się, że nie tak dawno wprowadził się amerykanin, który nazywał się...Jacek Lisowski (!) Przez długi czas nie mogłem zrozumieć, o co chodzi, aż zobaczyłem namiary na gościa. Okazało się, że on był tak samo zaskoczony jak ja. W zasadzie trudno mu się dziwić, nieprawdaż?

Kolejna niespodzianka to te ciągłe nużące śniadania - chleb i mleko, jakiś dżemik i banany. Czy oni nic innego nie jedzą? Dobrze, że soki są, bo inaczej zszedłbym na szkorbut, czy podobnie. I tutaj fajna ciekawostka, bo podobnie na aktualną rzeczywistość patrzą osoby z Włoch i Indii. Całej trójce doskwiera brak owoców i warzyw, więc kiedy dzisiaj weszliśmy do większego sklepu typu Real czy Tesco nie mogliśmy uwierzyć, jak wiele owoców i warzyw może być w jednym miejscu, i w dodatku tak ładnie ułożone i utrzymane. Byliśmy uratowani!

A teraz najlepsze. Wchodzimy na lunch do pizzerni i zamawiamy. Młoda kobieta obsługuje nas, mam już kawałek pizzy w garści, a tu podchodzi równie młody gość i zaczyna mówić...po polsku (!) Przez moment nie mogłem dojść do siebie. Zdębiałem. Już raz doświadczyłem takiej sytuacji, ale teraz po prostu ścięło mnie z nóg. I tak stałem chyba przez dłuższą chwilę, a oni sobie gadają. W końcu ocknąłem się i...zapomniałem polskiego. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem przez moment, czy powinienem dalej kontynuować po angielsku czy po polsku. Jakby tego było mało, właściciel, amerykanin, słysząc naszą rozmowę po polsku pozwolił sobie na komentarz w stylu Jaki to świat mały!. I faktycznie nie można się z nim nie zgodzić.

Bodajże wczoraj wybrałem się do Great Mall w San Jose. Kompleks wystarczająco obszerny, aby znaleźć coś dla siebie. Były i buty do kosza (Jordany za 120USD!), i strój i takie tam drobiazgi, ale wszystko na rozmiar...M. Możnaby powiedzieć idealnie dla mnie, a może nawet za małe, ale nie, to jest wielkie jak europejskie XXL! Właśnie, to jest problem dla europejczyka, takiej chudziny jak ja, gdzie nawet amerykańskie M straszy rozmiarem. Na szczęście rozmiar butów mają jak należy, więc będzie w czym wybierać i dobierać.

Pogoda cały czas dopisuje - temperatura jak w lato w Polsce, a w nocy jak w głębokiej jesieni. Bardzo przyjemnie, mimo wahań temperatury. Jutro wybieram się do San Francisco zobaczyć, jak tam. Należałoby już rozpocząć rekonesans w poszukiwaniu ciekawostek na prezenty dla rodziny. Elektonikę już kazano mi wykreślić jako możliwą do kupienia w sklepach, gdyż w Necie jest taniej. Robię skrzętnie notatki, zdjęcia i się zdecyduje później, co należy zabrać do Polski. Aż boję się tego powrotu, jak mnie w plecach złamie. Już mnie przekonywano, że do samolotu można wnieść więcej, znacznie więcej niż owe przysłowiowe 9kg.

Dosyć tego pisania. Idę na rekonesans po mieście.

2 komentarze:

  1. Oj, sniadania w amerykanskich hotelach to rzeczywiscie ciezka sprawa - choc nie wiem czy gorsze platki itp., czy jajecznica z jajek w proszku (sic!) i wszelkiego typu boczki/smazone ziemniaki itp.

    A jeszcze a propos transportu - nie wiem czy sie nie zmienilo, ale do tej pory na lotach transatlantyckich dopuszczalny bagaz u wiekszosci przewoznikow to DWIE torby dwudziestotrzykilowe - wiec moze lepiej zaopatrzyc sie w druga, niz ryzykowac nadbagaz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Normalnie mam nadzieję, że w Anglii dają lepsze jedzenie, bo ja na dżemiku i bananach (ble!) przez tydzień nie wyrobię.

    Ale z aktywności na blogu widzę, że ciężko pracujesz:P

    OdpowiedzUsuń